Lotnisko Tauzen-Fligerplac
-
Jak wiadomo czwartek to mały piątek, na logikę dzisiaj środa, powoli można zaczynać, weekend świętować od nowa.
Lodóweczka.
Potem stacja.
Potem zero-pięć w plenerze.
Ani się nie obejrzałem, najebałem się jak zwierzę. -
-
Pewnie chcieli zakosić. Metale to zawsze kilka groszy na skupie.
-
W tę sobotę znowu pijemy w Wielkiej Łososiowej. Tym razem tematem jest covid. Ale nie wolno przebierać się za koronawirusa!
-
@Aluś-de-la-Ciprofloksja
Można za to za przeciwciało -
No pewnie!
-
Jej Wysokość Królowa Matka wystawiła nóżkę obutą w piękne czółenko projektu Auterriańskiego Domu Mody z prywatnego samolotu. Zaraz za nią wyłoniła się całą sylwetka kobiety ubranej w szykowną muślinową, rozkloszowaną sukienkę midi. Złapała za kapelusz z dużym rondem, który niemal został zwiany przez wiatr niesiony rykiem wciąż rozgrzanego silnika maszyny. Poprawiła okulary słoneczne na nosie i rozejrzała się w poszukiwaniu syna, który miał odebrać ją i oprowadzić po Królestwie. Zaczęła schodzić po schodkach trapu płynnym ruchem, nie unosząc się nawet jeden raz do góry przy żadnym z kroków. Wtedy potknęła się z gracją, runęła w dół po schodach, rozrywając sobie pończochy i obijając kolano. Złapała za obręcze i szybko poprawiła pozycję. Znów wyprostowana osadziła okulary na nosie.
-
Jego Królewska Mość Aleksander ubrany w ciemnoniebieski garnitur oczekiwał znamienitego gościa u stóp dostawionych do samolotu schodów. Zobaczywszy, iż jego rodzicielka straciła równowagę podbiegł doń i podawszy rękę pomógł zejść na ląd. W tzw. międzyczasie Marszałek Dworu udzielał ostrej reprymendy obsłudze lotniska
- Mama! - z piersi króla wyrwał się radosny okrzyk
-
"O, babcia!"
-
- Alusiu! – zakrzyknęła rozpromieniona. W kąciku oka zakręciła się ledwie powstrzymywana łezka. Gdy zeszła bezpieczna na twardy ląd, objęła rękami twarz pierworodnego i obdarzyła go uroczym uśmiechem, ukazując równe jak perełki ząbki. – Jakże mam ci gratulować koronacji! Niestety nie mogłam pojawić się na uroczystości. Zatrzymano mnie na sarmackiej granicy. Z opóźnieniem wręczam ci ten oto prezent.
Z luku bagażowego wyłonił się mały chłopiec w skąpym ubraniu.
- To gelloński chłopiec, obecnie niezwykła rzadkość. Żeby twój synek miał się z kim bawić. Ach! Toż to on!. – zakrzyknęła, podchodząc do Macieja II. Z torebki wyciągnęła jedwabną chusteczkę z wyszywaną inskrypcją. Pośliniła różek i wytarła tym domniemaną plamę na policzku wnuka. – Chłopczę, nie biegaj tak, bo się spocisz.
-
- Ależ mamo - nieco skrępowany król zaczął przewracając oczami - Koronacja jest dopiero w sobotę...
-
Teutonka zrobiła wielkie oczy i rozejrzałą się nieco zdezorientowana to na prawo, to na lewo.
- To chyba ta strefy czasowe. Oprowadź mnie, synu, po twoich nowych włościach. Chciałabym zakupić tradycyjną dreamlandzką suknię na ceremonię i zakupić prezent koronacyjny.
-
Rejsowy samolot z Ruhnhoff wylądował na pasie Tauzen-Fligerplac. Graf Hergemon z obrzydzeniem spojrzał na lud tłoczący się w oczekiwaniu na autobus i przekazał obsłudze pokładowej kilka banknotów. Już po chwili pod samolot podjechała limuzyna Mercedesa, a graf wraz ze swoją torbą zajął miejsce na tylnej kanapie, nie czekając z tłuszczą na autobus.
Na lotnisku kupił małpę lokalnej wódki, którą od razu wypił, oraz pierwszą z brzegu wiązankę kwiatów. – Kurwa mać, prawie zapomniałem – pomyślał i cofnął się przed drzwi, gdzie podniósł jakiś kamień. Poszedł jeszcze do toalety, gdzie wywalił lewy, austrowęgierski paszport.
Graf dawno już nie przyleciał gdzieś bez zapowiedzi, więc zastanawiał się, czy wypadałoby gdzieś zadzwonić, wziąć złotówę, czy może poczekać na szczęśliwy traf, który rozwiąże ten dylemat.
-
Rozważania grafa zostały przerwane pojawieniem się dwóch mężczyzn ubranych w garnitury. Ten wyższy, w dwurzędowym grafitowym garniturze spojrzał na grafa i zapytał:
- Jak się zdaje graf Wilczego Lasu? - nim dokończył pytanie sam graf zauważył, że jego bagaż chwycił drugi z mężczyzn - Jego Królewska Mość oczekuje grafa - dodał niezrażony milczeniem
Nieco zaskoczony takim obrotem sprawy graf wzruszył jednak ramionami mając w pamięci, iż wszak jego syn zawsze był tak sprawnym organizatorem, iż budziło to wręcz irytację u pozostałych członków rodziny. Stojącą tuż przy wyjściu z terminala zielona Jużbieda spowodowała, iż w kącikach ust grafa zatańczył uśmiech. Po zajęciu miejsca na tylnej kanapie samochód cicho ruszył spod lotniska.
Graf obserwował znużony zmieniające się za szybą limuzyny krajobrazy. Brudne familoki z czerwonej cegły z wolna ustępowały miejsca brudnym blokowiskom z wielkiej płyty, te zaś płynnie przechodziły modernistyczną zabudowę, która okazała się być zadbana. Podczas gdy szmer silnika cicho akompaniował muzyce klasycznej dyskretnie dochodzącej z radia, samochód szerokimi alejami obsadzonymi akacjami zbliżał się do starego miasta. Szofer płynnie przebijał się przez typowe dla tej pory dnia natężenie ruchu w tym mieście i nim graf się obejrzał zatrzymał się u stóp pałacu.
Będący dotąd siedzibą hrabiego Odwilży pałac niewiele zmienił się od czasu poprzedniej wizyty grafa. Jedyna zmiana to taka, że teraz wisiały tu już tylko flagi dreamlandzkie, zaś herb właściciela Odwilży zyskał bardziej dostojny płaszcz i koronę.
-
W Jużbiecie tak śmierdziało papierosami (nota bene widać było, że to wersja eksportowa samochodu, o czym świadczyły trzy kryształowe popielniczki i puchowe poduszki leżące po bokach kanapy), że grafowi od razu przypomniały się dawne czasy biedy w Ciprofloksji.
Za sprawą złych i podłych Sarmatów, którzy wygnali ich i rozkradli majątek, nawet pomimo posiadanego w owych czasach tytułu arcyksiążęcego, Graf wraz z żoną Natalią musiał głodować, tak aby najlepsze i nieliczne kąski mogły trafić do ust małego Aleksandra.
Życie było wtedy wprawdzie bardzo ciężkie, ale rodzina grafa zawsze mogła na sobie nawzajem polegać. Trud się opłacił, gdyż Aleksander wyrósł na przystojnego i silnego mężczyznę, trzymającego żelazną ręką zarówno swoich poddanych, jak i liczne kochanki.
Pomimo tego, że lata spędzone w Biednej Republice Ciprofloksji były wyjątkowo chude, graf wspominał je zawsze z rozrzewnieniem typowym dla lat młodości i wzniosłych idei, zresztą był to też najbardziej twórczy okres w jego życiu. Pewnych rzeczy pieniądze, ile by ich nie było, nigdy nie mogą zastąpić.
Jużbieda zajechała w końcu pod bramy pałacu w Odwilży, który niewiele zmienił się od czasu poprzedniej wizyty grafa. Jedyna zmiana to taka, że teraz wisiały tu już tylko flagi dreamlandzkie, zaś herb właściciela Odwilży zyskał bardziej dostojny płaszcz i koronę. Graf wysiadł z Jużbiedy, i stanął przed głównym wejściem.
-
Graf wysiadłszy z samochodu spojrzał na schody prowadzące w góre i korpulentnego odźwiernego w śliwkowej liberii gotowego we właściwym momencie otworzyć drzwi. Po szybki zlustrowaniu wejścia wszedł po schodach, a następnie przeszedł przez otwarte dla niego drzwi i zauważył, że w lobby na modernistycznym fotelu siedzi jego syn i czyta Òdwilsczi Wiadła
Samo lobby było dosyć przestronne, zaś na suficie i niektórych ścianach widać było mozaiki przedstawiające świat akwafluwialny. Gdzieś pomiędzy mozaiką dorsza a flądry przypomniał sobie, iż stoją zanim jego szofer i tragarz, więc szybkim krokiem ruszył ku swojemu synowi.
-
Graf odprawił szofera i tragarza, położył lekko wymięty bukiet na szafce przy wejściu i wyjął z kieszeni kamień podniesiony przy drzwiach od lotniska, z którym skierował się w stronę swojego syna Aleksandra.
– Pismaki w gazetach łżą jak psy, po co to czytasz? – spytał – Przywiozłem ci kamień spod fabryki w Prokto-Hemolan, zobacz nawet widać na nim jeszcze ślady potu, łez i cierpienia ludu pracującego. Chciałem ci dać jeszcze paczkę Marlborskich po 20 putra, ale tak wyszło, że musiałem dać celnikowi w Ruhnhoff – graf skrzywił się – O tempora, o mores, żeby nawet we własnej ojczyźnie!
-
Król Dreamlandu powoli opuścił gazetę i spojrzał na przybysza, a po chwili jego oczy się rozjaśniły
-- Ojcze! Cóż za niespodzianka - powiedział, po czym przeniósł wzrok na kamień - A po co mi ten kamulec? - dodał z wyraźnym niesmakiem -
– Żebyś pamiętał o tym, skąd pochodzisz! – ryknął graf i usiadł na fotelu – Kiedy podadzą obiad?
-
Gdzieś w oddali po ścianach przestronnego pałacu rozległ się dźwięk tupotu damskich czółenek. Uderzały rytmicznie z werwą znaną obu mężczyznom aż nader dobrze. Stuk, stuk, stuk i tuż przed tym, jak damska postać wyłoniła się przez portal otwartych drzwi, echo poniosło kobiecy głos, w którym wciąż nie brakowało dziewczęcego entuzjazmu.
-- Alusiu! Alusiu! Mam! To jest ta poszetka, którą twój ojciec nosił w dniu… - urwała, gdy podniosła wzrok ze skrawka materiału na osoby obecne w lobby.
Szybko jednak udało jej się ukryć myśli pod maską obojętności. Wystarczyło odwrócić się, dać sobie dwie sekundy na złapanie oddechu i ponowne skierowanie wzroku na mężczyzn. Popatrzyła na przybysza z wymuszonym uśmiechem, nie obawiając się tego, by spojrzeć mu prosto i głęboko w oczy. Nawet, jeśli te spojrzenia miałyby się spotkać.
-- Witaj Wojciechu. – powiedziała odrobinę zbyt surowo.
Podeszła bliżej do syna. Miała na sobie czarną, dreamlandzką suknię rozkloszowaną w kształt czarnej, wdowiej syreny, która z szelestem posuwała się po posadzce.
-- Nie spodziewałam się spotkać tu ciebie. – mówiła, nie patrząc więcej w jego kierunku i skupiając się wyłącznie na synu. Złożyła zręcznie poszetkę rękami okrytymi modnymi, atłasowymi rękawiczkami bez palców. – Właściwie wcale się ciebie nie spodziewałam.
Po tych słowach włożyła Alusiowi jedwabną poszetkę z inicjałami i herbem rodowym do kieszeni marynarki, po tym położyła mu dłonie na torsie i popatrzyła w górę, by spojrzeć mu w oczy. Uśmiechnęła się do niego szczerze i z matczyną miłością w oczach. Poszukując wsparcia w tej sytuacji.