Odespawszy minione dni graf wstał o dość późnej porze, spakował się i udał do jednego z nadmorskich barów. Jadł świeżo złowioną rybę, usmażoną oczywiście bez tej paskudnej panierki, którą zazwyczaj chętnie pałaszują ubodzy gellońscy turyści i patrzył przez mżący deszcz na falujące morze. Nadchodziła pora, by udać się na lotnisko. W zasadzie równie dobrze mógłby zostać w Auterze, w końcu i tak nie miał gdzie się udać, ale zupełnie nic go z tym miastem nie wiązało, nie miał tutaj ani ulubionej knajpki, ani ulubionej księgarni, ani ulubionego sklepu z krawatami, ani nawet ulubionego monopolowego na rogu.
W końcu pod bar rybny zajechał wysłużony zielony Bentley. Graf zostawił na stoliku 200 koron, chwycił swoją materiałową torbę podróżną, podszedł do samochodu i zajął w nim tylną kanapę. Z głośników cicho leciało quattro stagioni Vivaldiego (wbrew szarzejącemu z dnia na dzień otoczeniu właśnie rozkwitała wiosna), a w samochodzie unosił się jeszcze delikatny zapach wiśni oraz perfumów wicehrabiny Altrimenti.
Drzwi pasażera trzasnęły, a samochód dostojnie ruszył w kierunku portu lotniczego. Zamyślony graf patrzył w okno limuzyny żegnając się z Auterrą. W pewnym momencie wydawało mu się, że minęli idąca chodnikiem Natalię, ale nie był pewny, zresztą i tak na pewno nie zauważyła go przez przyciemnioną szybę.
Kiedy limuzyna wtoczyła się na parking lotniska delikatna mżawka ustąpiła miejsca rzęsistej ulewie. Graf nakrywając głowę wczorajszą gazetą przemknął do hali odlotów i po krótkiej kłótni o wymiar bagażu podręcznego zajął miejsce w wyeksploatowanym rejsowym samolocie.